OGŁOSZENIA

-

24 grudnia 2012

Simona MONA Mayfair

Simona Mona Mayfair | dwadzieścia lat | córka bogatego wdowca

Kawa- napój o przedziwnej konsystencji, z domieszkom kilku fusów, kroplą mleka i jedną, płaską łyżeczką cukru. Podobnie jest z główną bohaterką tej historii, Moną- nadzwyczajne opakowanie, z dodatkiem paskudnego charakteru w tle i słodyczą, która wynagradza troski- pracą. 

"Stanowczo za dużo pracuję! Powtarzałem jej żeby zwolniła, odpoczęła a nawet wyjechała na kilka dni- ale czy to coś dało? Wciąż jeździ do firmy o czwartej nad ranem ze stosem papierów w czerwonej aktówce. Nie jest jej ciężko? Szkoda mi tej biedulki, ach szkoda- ambicję ojca wyryły się w jej sercu tak głęboko, że chyba nie potrafi już inaczej funkcjonować- może gdyby jej matka żyła (...)"- Tom Grey, szofer.

Tom zawsze wciskał nos w nie swoje sprawy. Węszył, zagadywał, czasami ślęczał pod drzwiami i słuchał opowieści swojego pracodawcy- zarzekał się jednak, że robi to tylko i wyłącznie dla dobra tej rodziny, wcale nie przekazywał informacji o jej problemach do mediów i brukowych gazet. Trzeba jednak przyznać, że gdyby nie wrodzona ciekawość szofera, historia panny Mayfair pozostałaby tajemnicą- bo ta dziewczyna nie mówi za wiele. Nie jest to jednak wada, wielu mężczyzn woli po prostu na nią patrzeć, dziedziczka nie musi więc otwierać krwistoczerwonych ust by ktoś zwrócił na nią uwagę. Szczęście czy przekleństwo? To wie tylko ta sprytna dziewczyna, która w wieku szesnastu lat dorobiła się swoich pierwszych, dużych pieniędzy...

"Słyszałem, że podupadła na zdrowiu. Faktycznie, schudła, ale żeby od razu wbijać w tą porcelanową skórę igły z podłączeniem do kroplówki. Przesadzają, wystarczyłoby dać jej coś ciepłego do jedzenia, najlepiej kotleta, albo dwa! Przecież ona nie ma nawet czasu aby wstąpić do kuchni w domu, co dopiero do jakiejś restauracji czy bufetu. Ciągle w tych papierach, biedulka!"- Tom Grey, szofer. 

Pannę Mayfair widziano ostatnio w ogrodzie, przed starą kamienicą w Murine Town. Nasz informator potwierdził doniesienia o przeprowadzce dziewczyny do mieszkania, w której spędziła dzieciństwo jej matka, Teresa. Wspominaliśmy już, że jest do niej bardzo podobna? Dwie krople wody, dosłownie!- idealne, kobiece kształty, cięty język i podły aczkolwiek figlarny charakterek Mona odziedziczyła po matce. Ciekawe tylko czy skończy tak jak ona? Patrząc na jej postępowanie, ambicję, które przerastają niejednego dojrzałego człowieka, można śmiało stwierdzić, że katastrofa wisi w powietrzu! Ucieczka przed problemami w zapomniane miejsce, może nie być najlepszą terapią na zszargane nerwy młodej dziewczyny. Dajcie jej kieliszek wódki, ewentualnie dwa na rozluźnienie...

Kilka bardziej lub mniej istotnych rzeczy związanych z Simon
  • Dziewczyna ma duże mniemanie o sobie- zapewne za sprawą ojca, który rozpieszczał ją od najmłodszych lat. Rozmawiając z nią musisz więc uważać na słowa, jeżeli ją obrazisz potrafi skręcić Ci kark, odgryźć rękę a Twoje zęby przerobić na stylową bransoletkę.
  • Czego się nie dotknie zamienia w złoto. Jest jednym z najlepszych pracowników w kancelarii ojca, który sprawił, że firma wypłynęła na szerokie wody Pacyfiku. 
  • Towarzyszy jej czarny kot o imieniu "Dracula"- nazwała go tak ze względu na jego zżółknięte już zęby. Spotkała go raz na drodze ze sklepu i od tamtej pory są nierozłączni. Spotykając ją w Murine Town możesz mieć pewność, że ta bestia kręci się gdzieś w pobliżu.
  • Kiedyś uczyła się grać na fortepianie, więc jeżeli zechcę pokazać Ci swoje umiejętności- wiej gdzie pieprz rośnie! Ta dziewczyna już dawno zatraciła zmysł słuchu.
  • Nie mówi za dużo. Woli słuchać i obserwować, a gdy już dojdzie do odpowiednich wniosków, sama zadecyduję czy wpuści Cię do swojej magicznej krainy miodem i mlekiem płynącej. 
[Witam wszystkich bardzo serdecznie. Karta jest jaka jest, poprawię ją gdy tylko nadarzy się okazja :) Zapraszam do wątków (dopiero wracam do blogów grupowych, więc byłabym wdzięczna o rozpoczęcie- sama mogę nie dać rady) i ciekawych powiązań.]

22 grudnia 2012

You shouldn't have to shout for joy!







Gabriel Sanders
Murine Town, Anglia
24 lata


Żywiołowy, zawsze uśmiechnięty, po prostu dusza towarzystwa.
Takiego Gabrysia można spotkać praktycznie wszędzie, z wyjątkiem kilku miejsc, ale o tym dalej. Tak więc główne ulice Murine, a nawet te zawiłe, z dala od centrum miasta, niosą jego donośny i jak zawsze szczery śmiech. Zapewne przykuwa uwagę tym swoim niepoprawnym wręcz optymizmem i wiecznym uśmiechem na twarzy, ale dobrze mu z tym i nie ma zamiaru się zmieniać. Zbawiłby cały świat, gdyby tylko miał taką możliwość, lub posiadał jakieś nadprzyrodzone moce, z czym się nie kryje i ani trochę nie przejmuje się tym, że w oczach poniektórych ludzi wychodzi na wariata. Bo przecież wariat, w dość pokrętny sposób brzmi pozytywnie, czyli można to traktować jako swoisty komplement. I właściwie, to czy ktokolwiek widział go kiedyś zmartwionego?


Zrównoważony psychicznie, ale wciąż wesoły, odkładający wulgaryzmy, oraz wszelkie małe nałogi, a nawet własną orientację seksualną na bok.
Tak wygląda porządny synek mamusi, kiedy przekracza próg rodzinnego domu, który mieści się na obrzeżach Murine. Przecież mama wcale nie musi wiedzieć, jak jej syn zachowuje się poza zasięgiem jej wzroku. Ważne, by w oczach rodzicielki pozostał tym samym, grzecznym i uczynnym Gabrysiem, jakiego wychowywała. Dla niej istotne jest też, że jej chłopiec ukończył akademię muzyczną z wielkim wyróżnieniem i spełnia się zawodowo, oraz samodzielnie utrzymuje mieszkanie w jednej z kamieniczek, niedaleko centrum.




(Nie)nałogowy palacz, trochę uwodziciel, ale z pewnością nie romantyk, zdeklarowany gej.
Oto i trzecia odsłona Gabrysia. Najczęściej zauważalna jest ona wieczorami, kiedy przychodzi czas na pojawienie się w okolicznym barze, czy klubie i brylowanie w towarzystwie znajomych i przyjaciół. Tam Sanders nie musi się kryć z tym, że jest homoseksualny, a jeżeli znajduje się ktoś, kto ma z tym problem, to zostaje zbyty ładnym uśmiechem, albo prawym sierpowym - jeżeli wymaga tego sytuacja... bo generalnie Gabryś głosi pokój i na pozyskiwaniu wrogów mu nie zależy.



Poważny, elegancki, po prostu odmieniony nie do poznania.
To już ostatnia odsłona Gabrysia... albo Gabriela, bo tak brzmi odpowiednio. Drogi, markowy garnitur, czy też frak, to z pewnością nie jest strój, w jakim można go spotkać na mieście, czy we wcześniej wspomnianym klubie. Ubiór ten, to nic innego, jak część umowy jaką Sanders zawarł z właścicielem tego pięknego, trzygwiazdkowego hotelu w centrum miasta. Jego robota, to nienaganna prezencja i przyjemna dla ucha gra, na dokładnie wypolerowanym fortepianie. Idzie mu to pięknie i nawet lubi to robić, i choć czasem musi przesiedzieć tam cały wieczór, to nigdy nie narzeka.






Czy jest sens robienia skrótu? Przecież już na pierwszy rzut oka widać, że Gabriel to zwyczajny, cieszący się życiem młody mężczyzna. Lubi słuchać muzyki, rocka przede wszystkim, pali papierosy i czasem upija się w ulubionym pubie. Często rozpiera go energia, jednak potrafi ogarnąć się względnie i w większości powstrzymać się przed podejmowaniem decyzji w spontaniczny sposób. Nie wyobraża sobie stworzenia związku z kobietą, bo od zawsze woli facetów. Gdyby znalazł się w pobliżu jakiś psychiatra, pewnie rzuciłby oklepaną tezą, że zawinił ojciec, którego Gabryś nigdy nie miał okazji poznać. I... to tyle. Bo to, że mieszka sam, pracuje w hotelu i trzepie z tego niezłe pieniądze, chyba wszyscy wiedzą.

Z parapetu okna skoczę zatrzaskując oczy

Oliver Robinson

Ma 20 lat. Był na odwyku i w wariatkowie. Nie lubi świata, ale lubi na niego patrzeć oczami o rozszerzonych źrenicach. 

Obecnie stara się pozbierać. Mieszka z siostrą w mieszkaniu na jednej z bocznych ulic. Trzyma w domu kota ochrzczonego
Haszysz. Naprawdę stara się nic nie brać, czasami nie wychodzi. Dużo pali. Jeszcze lubi jak go boli. Dla niego, chodzenie po domu w kiecce to żadna nowość. Bardzo często miewa dni, że nie wychodzi z domu. Jest gejem. Ma znaczną niedowagę. Bierze dużo tabletek. Kiedyś się zabije. Zużywa dużo kolorowych plastrów.
Swoją drogą, nigdy nie był dobry w ogarnianiu się...


Już Cię nie lubi.


Album Olivera.






 




 

21 grudnia 2012

Powiązania Olivera.

Maya Robinson - 15 lat, siostra Olivera. Od dziecka była bardzo zżyta z bratem. Głównie dlatego, że Oliver się wynosił rzuciła wszystko tam i (za niechętną zgodą rodziców...) dała się porwać tutaj. Niby całkowicie potwierdza tezę, że mając Oli'ego za brata nie można być normalnym, ale jak całkiem zwykła nastolatka chodzi do szkoły, przejmuje się głupotami i ogląda za chłopakami, co osobiście jej brata doprowadza do białej gorączki, chociaż on to jest chyba ostatnią osobą, która może się w kwestiach doboru mężczyzn wypowiadać.




Przes­ta­liśmy szu­kać pot­worów pod łóżkiem, gdy zda­liśmy so­bie sprawę, że są wewnątrz nas. 

Historia Olivera.


No to tak, był pierworodnym synkiem Robinsonów, cały szkopuł tkwił w tym, że rodzice się ani nie cieszyli, ani nie smucili na jego narodziny, przyjęli to raczej neutralnie. Matka po porodzie czekała aż będzie mogła znowu się rzucić w wir pracy, w którym tkwił też ojciec. No i to sobie tak leciało, w znaczeniu, że czas. Zabiegani rodzice to wiadomo, jedna opiekunka, druga, ale kto by się przejmował, skoro było ich na to stać, po coś przecież tak zapierdzielali oboje.
Zasadniczo, to Oliver w ciągu dnia widywał rodziców tyle razy, że mógłby to policzyć na palcach swoich dłoni. Dopóki nie podszedł do szkoły to tego nie odczuwał, nie można tęsknić za rodzicami, skoro się ich nigdy nie miało. Kiedy jednak znalazł się wśród zgrai rówieśników miał porównanie i coś mu po prostu nie pasowało, bo inne dzieciaki były przyprowadzane przez kogoś bliskiego, a on przez kobiety, które zmieniały się raz po raz. Gdy zaczął się na to uskarżać za bardzo nie zwrócono na to uwagi, bo to przecież dziecinada, mały chłopiec nie mógł zrozumieć, że rodzice pracować muszą i, zwyczajnie, nie mają czasu.
Trzeba było się z tym pogodzić, przecież nie było odpowiednie dla chłopca by płakać i popadać w coś, co nazywano histerią, tak słyszał.
Któregoś dnia nastał przełom, przynajmniej tak się Oliverowi wydawało, matka mu powiedziała, że będzie miał rodzeństwo. Dzieciak, jak dzieciak, cieszył się, chciał brata, kogoś, komu mógłby pokazać swoją kryjówkę w parku, w centralnej części miasta. Wydawało mu się, że dobrze będzie mieć kogoś takiego, jak młodszy brat.
Po dziewięciu miąsiącach nie było brata, a była siostra, a przełom nie był znowu taki przełomowy, bo historia się powtórzyła. Nic się nie zmieniło i nie wyglądało na to, by miało się kiedykolwiek zmienić.
Oliver, jak na dziecko, przeżył wszystko dzielnie, tylko czasami było mu szkoda, że do odegnania stworzeń spod łóżka używa lampki, a nie woła rodziców. Najgorsze było to, że stworzenia spod łóżka nie zniknęły nawet wtedy, gdy był nastolatkiem, ale wtedy jego siostra była już starsza, mogli zbudować fortecę z prześcieradeł i dziewczynka nie była znowu taka gorsza niż brat, tylko zdecydowanie za często ściągała wszelakie futrzaki do domu.
Dziewczynka, jakimś cudem, tym właśnie przyciąganiem do domu nieszczęśliwych wiewiórek, czy ptaków ściągnęła na siebie uwagę wszystkich, nawet rodzice wydawali się rozczuleni i tak jakby częściej się przy niej pojawiali. Oliver był zazdrosny, miał czternaście lat i koniecznie chciał trochę rodzicieli zagarnąć dla siebie, więc trzeba było jakoś ich do siebie ściągnąć.
Wybrał chyba jedną z gorszych na tamten czas opcji. To była tylko bójka, nic takiego, a jednak wystarczyło by wezwać jednego z opiekunów do szkoły, przyjechała matka, była bardzo zła, ale siedziała na fotelu obok i starała się w jakikolwiek sposób wyjaśnić zachowanie swojego syna. Oliver już wtedy zaczął się zastanawiać, jak daleko będzie musiał się posunąć, żeby mieć i matkę i ojca dla siebie. Nikt przecież nie lubił półśrodków.
Od chęci do czynów u Olivera nie było daleko, ale i tak jego dziwactwa zaczęły się stosunkowo niewinnie. Na początku jedna noc to było maksimum jego nieuzasadnionej niczym nie obecności, ale tym nikt się nie przejął. Chłopak szesnastoletni powinien się przecież wyszumieć, a że nikt nie raczył szukać uzasadnienia jego zachowania to młody Robinson tylko się zaczynał denerwować, samemu nie widząc że się zaczyna w tym wszystkim gubić.
Narkotyki i odwyk niejako się łączą, bardzo często występują obok siebie, tak było tutaj, kiedy dziecka w domu nie ma już dwa pełne dni każdy powinien się zmartwić, ale wtedy było już dość późno, więc przymusowe przebywanie w ośrodku dla uzależnionych wydawało się konieczne.
Przez jakiś czas był spokój, nawet wszyscy zaczęli być przy nim, mógł swobodnie przebywać ze swoją siostrzyczką, a rodzice czasami nawet zostawali w domu całą niedzielę.
Tylko, że to wydawało się nudne, nie takie jakby Oliver chciał, a amfetamina przecież dawała mu wcześniej właśnie brak znudzenia, brak głodu i nie bał się nawet potworów mieszkających pod łóżkiem.
To był czas, kiedy wszystko do niego wróciło, bo w ogólnym porównaniu cała, szara reszta wydawała się nieciekawa, więc nie pozostało mu nic innego, jak się przyodziać odpowiednio i wyjść, tylko po to, by poczuć się tak nieprzyzwoicie dobrze.
Teraz też starano się, go z tego wyciągnąć. Jednak, niewiele da się poradzić na kogoś, kto podczas tego czasu odcięcia od rodziny wbił sobie do głowy, że wszystko jest jego winą.
Bo przecież źle wygląda, źle się zachowywał, był nieodpowiedni i nieidealny.
Wystarczająco dużo powodów by wziąć kolejną działkę, która pociągnęła za sobą dużo cięć, większych i mniejszych.
Przyszła pora na Szpital Psychiatryczny, przynajmniej tak stwierdzono. Podobno potrzebował specjalistycznej opieki, pod którą przebywał może pół roku i najczęściej odwiedzała go ukochana siostrzyczka, która wypiękniała, chudła.
Gdzieś pomiędzy tym wszystkim pojawił się Louis. Sadysta, jak to sadysta, nie miał nic przeciwko prośbie pokroju „zrób mi krzywdę” i ochoczo ją spełniał, ale zawsze się trzeba z czymś żegnać.
Później się jeszcze z Oliverem spotkali, raz, ale zaraz przed tym jak zadecydowano, że Robinson powinien odetchnąć, a najlepiej zniknąć.
Tylko, że Oliver jeśli miał znikać, to chciał to zrobić z siostrą. Ona go nie nudziła i poświęcała mu uwagę, poza tym, zawsze była piękna. Oboje więc zostali odesłani do Murine Town.
Kiedyś trzeba coś ze sobą w końcu zrobić.


9 grudnia 2012

Then you have to hide your riches...

 
 



 
 
 
Vuko Vaeltaja
samotny wędrowiec bez określonej narodowości, na fińskich papierach;
syn Norweżki i Finlandczyka, wychowywany to tu, to tam, to jeszcze gdzieś indziej;
zadeklarowanie biseksualny;
najstarszy z czwórki synów;
przypadkowy poligota;
niedoszły ksiądz.
 
 
 
 
 


    Vuko to jedna z tych osobistości, które można opisać w kilku zdaniach, a jednocześnie wyprodukować wielostronicowy esej na ten sam temat. Jednak, w tym wypadku najprościej zacząć od samego początku.
    Urodził się jako Vuko Drakkeinen w Rennes na północy Francji, podczas jednej z wielu podróży jego rodziców. To byli ludzie, którzy nie potrafili usiedzieć zbyt długo w jednym miejscu, więc albo trwała ich kolejna podróż, albo mieli w planach przeprowadzkę. Żadne z dzieci nie zatrzymało ich na miejscu na dłużej, niż trzy, cztery lata. Za pierwszym razem Vuko nie zrozumiał, dlaczego zabierają się tak dużo rzeczy, jadąc gdzieś. Po prostu zasnął w samochodzie, by obudzić się w zupełnie obcym miejscu, gdzie mowa nie przypominała ani francuskiego, ani norweskiego, ani fińskiego, którymi porozumiewał się w dość ciężki do zrozumienia sposób - przeplatając słówka między sobą, okazjonalnie wtrącając coś po angielsku, bo rodzice usilnie próbowali ujednolicić jego mowę. Dopiero jak dorósł, zaczął powoli rozróżniać, po jakiemu sam mówi i rozgraniczać języki, chociaż była to mozolna droga.
    Nigdy nie miał specjalnie dobrych przyjaciół. Ot, nie zależało mu na doskonałych relacjach ze światem, gdy wciąż był świadom, że zaraz może się dowiedzieć o przeprowadzce na drugi koniec świata i nic na to nie poradzi. Nie mieli prawie żadnych mebli, wynajmowali mieszkania z wyposażeniem, a i własnych rzeczy mieli ograniczoną ilość. Wszystko po to, by wygodnie transportować i szybko się pakować. Nie dawał swojego nowego adresu nikomu, bo i go nie znał. O tym, do jakiego kraju jadą, dowiadywał się dopiero z biletu, który dostawał do ręki na lotnisku.
    Poza przeprowadzkami zwiedził sporo świata podróżami, bo rodzice skrzętnie wykorzystywali miesiące wakacji, nie wracając do domu nawet na moment. Nie czuł, jakby miał gdziekolwiek własny dom, nawet wtedy, gdy szedł na studia i dostał własnościowe mieszkanie w Oslo.
    Fakt, że jest biseksualny, dotarł do niego gdzieś pod koniec gimnazjum i początkowo ukrywał to, uważając za nieszkodliwą przypadłość - w końcu dziewczyny również mu się podobały, więc można było to stłumić, prawda? Niestety, w późniejszym czasie okazało się to nie takie łatwe, więc przestał to ukrywać. Ba, nawet rodzicom się do tego przyznał, mimo iż byli oni mocno wierzącymi katolikami i tak też go wychowywali. O dziwo, zaakceptowali to, pod warunkiem, że syn dalej będzie podążał wybraną przez nich ścieżką - zostanie księdzem. Nie miał nic przeciwko temu i tak osiadł w Oslo, na studiach teologicznych.
Właściwie, to nie wiadomo, dlaczego je rzucił, po ledwie dwóch latach. Nigdy nikomu tego nie zdradził, chociaż jedni twierdzili, że była to wina jakiejś kobiety, inni, że mężczyzny. Wtedy też rodzina go wydziedziczyła, uznając, że splamił nazwisko. Kulturalnie zmienił je, wynajął mieszkanie studentowi i wyjechał do Rennes, gdzie zaczął kolejne studia - dla odmiany, medyczne. Na nich też nie utrzymał się długo, bo po trzecim roku rzucił wszystko w cholerę i ruszył w świat, będąc w jednej, ciągłej podróży. Na piechotę, pociągami, byle tanio i daleko zajść. Okazjonalnie chwytał się jakiejś pracy, zostając przez to na nieco dłużej gdzieś, ale zaraz potem znów był w ruchu.
    I dopiero niedawno otrzymał telefon od chłopaczka, któremu wynajmuje mieszkanie. Że dostał list, wygląda na to, że z jakiejś kancelarii. Poważnie wygląda, a on otwierać nie chce. A więc przybył do Oslo, gdzie dowiedział się o śmierci dziadka i że ma stawić się na otwarciu testamentu. Udało mu się zdążyć na wyznaczony termin do Ivalo, na północy Finlandii, i nasłuchać się, jak dziadek w swojej ostatniej woli wyrzuca jego rodzicom wyrzucenie Vuko z rodziny, po czym ustanawia go dziedzicem całego swojego majątku. W tym także domu na najdalszym brzegu Murine Town, gdzie mieszkał w czasie wojny. Uznał, że może być to dobry powód, by w końcu zostać w jednym miejscu, a nie latać po świecie to tu, to tam, i sprowadził się tu. Wprawdzie okazało się, że tylko jeden pokój nadaje się to zamieszkania, a reszta to rudera, i tak jest zadowolony. A pieniądze ze spadku idealnie pokryją wydatki na remont.

 



    Jednak, cała ta opowieść nie mówi prawie nic o charakterze Vuko. Jednak, jak on sam uważa, w tym temacie nie ma wiele do powiedzenia. Jest człowiekiem spokojnym, zwyczajnym, który co prawda często przeklina, ale w myślach... Mimo wszystko wciąż wierzący, ale nie uważa, by jego orientacja była grzechem, nawet gdyby miał być z facetem. Liczy się miłość... O ile kiedykolwiek nastąpi ta prawdziwa, w którą, prawdę mówiąc, sam nie wierzy. Ciężko mu usiedzieć w jednym miejscu, ciągnie go do obcych miejsc i nowych ludzi, ba! on wręcz boi się, że nie potrafi się do nikogo ani niczego przywiązać. Że jest jak jakiś ptak, który może ciągle lecieć, nie wracając do gniazda nawet na chwilę. A co ciekawe, wcale go taki stan rzeczy nie cieszy, przynajmniej w tej chwili. Dlatego, chciałby kogoś mieć. Może niekoniecznie człowieka, ale na przykład psa. To już go ogranicza w przemieszczaniu się. Poza tym, nie umie pocieszać. No po prostu nie umie, nie wie co powinien zrobić w chwili, gdy komuś z jego okolicy coś się dzieje. Brak mu doświadczenia na własnym przypadku.
    Właściwie to jedyne, co jest w nim w jakiś sposób wyjątkowe, a jednocześnie równie boleśnie przeciętne, są oczy. Szare, całkowicie szare, niezależnie od sytuacji, szare. Właściwie to jasnoszare, tak, że czasem go podejrzewano o bycie ślepym, ale nie. Jedynie jest nieco bardziej wrażliwy na mocne światło... I nienawidzi wysokich temperatur, chociaż to akurat już nie jest związane z oczami. Wręcz przeciwnie, jest zimnolubny, uwielbia śnieg i tak naprawdę, mógłby się nie ruszać z koła podbiegunowego. Ale Anglia też nie jest taka zła.

 



Inne:
- pracuje jako korepetytor z języków, jak skończy remont ma nadzieję na pracę w szkole językowej;
- poza językami, które zna “od zawsze” zna jeszcze m.in. hiszpański, włoski i niemiecki;
- jego przybrane nazwisko można przetłumaczyć jako wędrowiec, jego imię zaś znaczy wilk;
- jeśli komuś ewidentnie nie ufa, przedstawia się jako Ulf;
- na chwilę obecną zapuszcza włosy;
- nadmiar nerwów na obu rodzajach studiów spowodował u niego astmę, więc zdarzają mu się ataki niemile brzmącego, acz niegroźnego kaszlu;
- świetnie gotuje;
- dba o zdrowie, ale nie robi nikomu wykładów na ten temat. Chyba, że zachodzi taka konieczność;
- teoretycznie, miał być chirurgiem;






 
[Serdecznie się witamy razem z Vuko. Na wątki, powiązania, wszystko, jak najbardziej chętni, a w szczególności, jak pokręcone, zawiłe, i dramatyczne. Zaczynamy, wymyślamy, różnie bywa, zależnie od weny, ale nic nie stoi na drodze, by zapytać. Cytat z tytułu pochodzi z tej samej piosenki, co znajduje się w karcie - Hide your Riches zespołu Korpiklaani.]