OGŁOSZENIA

-

21 grudnia 2012

Historia Olivera.


No to tak, był pierworodnym synkiem Robinsonów, cały szkopuł tkwił w tym, że rodzice się ani nie cieszyli, ani nie smucili na jego narodziny, przyjęli to raczej neutralnie. Matka po porodzie czekała aż będzie mogła znowu się rzucić w wir pracy, w którym tkwił też ojciec. No i to sobie tak leciało, w znaczeniu, że czas. Zabiegani rodzice to wiadomo, jedna opiekunka, druga, ale kto by się przejmował, skoro było ich na to stać, po coś przecież tak zapierdzielali oboje.
Zasadniczo, to Oliver w ciągu dnia widywał rodziców tyle razy, że mógłby to policzyć na palcach swoich dłoni. Dopóki nie podszedł do szkoły to tego nie odczuwał, nie można tęsknić za rodzicami, skoro się ich nigdy nie miało. Kiedy jednak znalazł się wśród zgrai rówieśników miał porównanie i coś mu po prostu nie pasowało, bo inne dzieciaki były przyprowadzane przez kogoś bliskiego, a on przez kobiety, które zmieniały się raz po raz. Gdy zaczął się na to uskarżać za bardzo nie zwrócono na to uwagi, bo to przecież dziecinada, mały chłopiec nie mógł zrozumieć, że rodzice pracować muszą i, zwyczajnie, nie mają czasu.
Trzeba było się z tym pogodzić, przecież nie było odpowiednie dla chłopca by płakać i popadać w coś, co nazywano histerią, tak słyszał.
Któregoś dnia nastał przełom, przynajmniej tak się Oliverowi wydawało, matka mu powiedziała, że będzie miał rodzeństwo. Dzieciak, jak dzieciak, cieszył się, chciał brata, kogoś, komu mógłby pokazać swoją kryjówkę w parku, w centralnej części miasta. Wydawało mu się, że dobrze będzie mieć kogoś takiego, jak młodszy brat.
Po dziewięciu miąsiącach nie było brata, a była siostra, a przełom nie był znowu taki przełomowy, bo historia się powtórzyła. Nic się nie zmieniło i nie wyglądało na to, by miało się kiedykolwiek zmienić.
Oliver, jak na dziecko, przeżył wszystko dzielnie, tylko czasami było mu szkoda, że do odegnania stworzeń spod łóżka używa lampki, a nie woła rodziców. Najgorsze było to, że stworzenia spod łóżka nie zniknęły nawet wtedy, gdy był nastolatkiem, ale wtedy jego siostra była już starsza, mogli zbudować fortecę z prześcieradeł i dziewczynka nie była znowu taka gorsza niż brat, tylko zdecydowanie za często ściągała wszelakie futrzaki do domu.
Dziewczynka, jakimś cudem, tym właśnie przyciąganiem do domu nieszczęśliwych wiewiórek, czy ptaków ściągnęła na siebie uwagę wszystkich, nawet rodzice wydawali się rozczuleni i tak jakby częściej się przy niej pojawiali. Oliver był zazdrosny, miał czternaście lat i koniecznie chciał trochę rodzicieli zagarnąć dla siebie, więc trzeba było jakoś ich do siebie ściągnąć.
Wybrał chyba jedną z gorszych na tamten czas opcji. To była tylko bójka, nic takiego, a jednak wystarczyło by wezwać jednego z opiekunów do szkoły, przyjechała matka, była bardzo zła, ale siedziała na fotelu obok i starała się w jakikolwiek sposób wyjaśnić zachowanie swojego syna. Oliver już wtedy zaczął się zastanawiać, jak daleko będzie musiał się posunąć, żeby mieć i matkę i ojca dla siebie. Nikt przecież nie lubił półśrodków.
Od chęci do czynów u Olivera nie było daleko, ale i tak jego dziwactwa zaczęły się stosunkowo niewinnie. Na początku jedna noc to było maksimum jego nieuzasadnionej niczym nie obecności, ale tym nikt się nie przejął. Chłopak szesnastoletni powinien się przecież wyszumieć, a że nikt nie raczył szukać uzasadnienia jego zachowania to młody Robinson tylko się zaczynał denerwować, samemu nie widząc że się zaczyna w tym wszystkim gubić.
Narkotyki i odwyk niejako się łączą, bardzo często występują obok siebie, tak było tutaj, kiedy dziecka w domu nie ma już dwa pełne dni każdy powinien się zmartwić, ale wtedy było już dość późno, więc przymusowe przebywanie w ośrodku dla uzależnionych wydawało się konieczne.
Przez jakiś czas był spokój, nawet wszyscy zaczęli być przy nim, mógł swobodnie przebywać ze swoją siostrzyczką, a rodzice czasami nawet zostawali w domu całą niedzielę.
Tylko, że to wydawało się nudne, nie takie jakby Oliver chciał, a amfetamina przecież dawała mu wcześniej właśnie brak znudzenia, brak głodu i nie bał się nawet potworów mieszkających pod łóżkiem.
To był czas, kiedy wszystko do niego wróciło, bo w ogólnym porównaniu cała, szara reszta wydawała się nieciekawa, więc nie pozostało mu nic innego, jak się przyodziać odpowiednio i wyjść, tylko po to, by poczuć się tak nieprzyzwoicie dobrze.
Teraz też starano się, go z tego wyciągnąć. Jednak, niewiele da się poradzić na kogoś, kto podczas tego czasu odcięcia od rodziny wbił sobie do głowy, że wszystko jest jego winą.
Bo przecież źle wygląda, źle się zachowywał, był nieodpowiedni i nieidealny.
Wystarczająco dużo powodów by wziąć kolejną działkę, która pociągnęła za sobą dużo cięć, większych i mniejszych.
Przyszła pora na Szpital Psychiatryczny, przynajmniej tak stwierdzono. Podobno potrzebował specjalistycznej opieki, pod którą przebywał może pół roku i najczęściej odwiedzała go ukochana siostrzyczka, która wypiękniała, chudła.
Gdzieś pomiędzy tym wszystkim pojawił się Louis. Sadysta, jak to sadysta, nie miał nic przeciwko prośbie pokroju „zrób mi krzywdę” i ochoczo ją spełniał, ale zawsze się trzeba z czymś żegnać.
Później się jeszcze z Oliverem spotkali, raz, ale zaraz przed tym jak zadecydowano, że Robinson powinien odetchnąć, a najlepiej zniknąć.
Tylko, że Oliver jeśli miał znikać, to chciał to zrobić z siostrą. Ona go nie nudziła i poświęcała mu uwagę, poza tym, zawsze była piękna. Oboje więc zostali odesłani do Murine Town.
Kiedyś trzeba coś ze sobą w końcu zrobić.


Brak komentarzy: